Wyprawa do powiatu strzelińskiego

Katarzyna Lisowska

Od dawna mieliśmy w planie „wycieczkę sentymentalną”. Tym razem miała to być wyprawa na zachód, aby w powiecie strzelińskim, wśród dawnych „repatriantów” szukać śladów przeszłości i moich korzeni, które wywodzą się ze wschodu, z miasteczka Komarno, powiat Rudki, województwo Lwowskie…

Deszcz padał od rana, pogoda wstrętna, jednak postanowiliśmy jechać. Z Gliwic autostradą do zjazdów na Oławę i Strzelin, potem do Strzelina i w pierwszej kolejności do Białego Kościoła. Z daleka widać wieżę kościelną, trochę dziwną, kwadratową. Mój mąż, Andrzej z daleka ocenił, że to chyba kościół (po)ewangelicki. Okazało się, że protestancki :).

Zaparkowaliśmy na podwórzu folwarcznym jakiegoś poniemieckiego, z pewnością kiedyś bogatego gospodarstwa. Błoto po kostki, błogosławiłam fakt, że w jakimś przebłysku intuicji (ech, mieszczuchy!) wzięłam dzieciom kalosze. Możemy więc zostawić uszczęśliwione dzieci taplające się w kałużach.

Archiwum Cioci Broni ... wyprawa

Brama muru kościelnego otwarta, na murze dumnie prezentuje się tabliczka z napisem www.bialykosciol.pl Rozglądamy się z ciekawością: obejście idealnie utrzymane, nieskazitelny trawnik, młodziutka magnolia, i… kompletnie pusto. Przez chwilę studiujemy lapidarium grupujące stare, chyba głównie poniemieckie epitafia. Ze zdumieniem zauważamy, że kamienie fasady są ponumerowane – czyżby ktoś ten kościół rozbierał na części i składał ponownie? Na plebanii nikt nie otwiera, więc wchodzimy do kościoła i czytamy ogłoszenia. Okazuje się, że o 16.00 jest ślub w Nowolesiu. Na wieży kościelnej zegar pokazuje 16.10, więc wracamy do auta i jedziemy do Nowolesia.

Archiwum Cioci Broni ... wyprawa

Pod sanktuarium zaparkowane auta gości weselnych i gimbus :), zapewne przewidziany do transportu niezmotoryzowanych. Wchodzimy na dziedziniec kościoła, w drobnej mżawce zaczynamy oglądać pojedyncze nagrobki i …pierwsze wzruszenie: najbliższy, na jaki się natykamy, to grób ks. Mariana Czecha. Napis głosi: proboszcz w Komarnie i Nowolesiu.

Archiwum Cioci Broni ... wyprawa

Czekamy do końca nabożeństwa, potem podchodzimy do ołtarza. Jest cudowny obraz Matki Boskiej z Komarna. Moja Babcia brała przed nim ślub w 1933 roku…

Robimy zdjęcia. Po chwili z zakrystii wynurza się już przebrany ksiądz Proboszcz. Zagadujemy, ksiądz bardzo otwarty i chętny do rozmowy. Dużo opowiada o swojej pracy w parafii i nie tylko. Wczoraj wrócił z Egiptu. Ma tysiąc spraw na głowie. Odbudował (!) z ruin kościół w Białym Kościele. Uruchomił sanktuarium w Nowolesiu. Teraz chce na darowanym okolicznym gruncie stworzyć infrastrukturę dla pielgrzymek. Jego działalność można by podsumować w słowach „tytan pracy u podstaw”.

Rozmowa schodzi na sentymenty. Ksiądz wyjmuje z sejfu i pokazuje nam konspiracyjnym gestem kielich mszalny przywieziony z Rumna z wygrawerowanym od spodu napisem z 1917r. Opowiada o innych osobach zainteresowanych tematem Komarna i tamtejszych okolicznych miejscowości – ks. prof. Józefie Paterze z Wrocławia, o historyku Jerzym Petrusie z Muzeum Wawelskiego. Mówi, ze ma dużo materiałów i że trzeba „opisać tę historię”. Niestety, ksiądz Proboszcz, jak sam mówi, „żyje szybko” i na wszystko brakuje mu czasu. Deklaruję więc zaangażowanie i pomoc w opisaniu „tej historii”, chociaż do końca nie wyjaśniliśmy sobie, jaki charakter ma mieć to opracowanie (trochę się boję, że to będzie coś na kształt „Powołań kapłańskich w parafii św. Doroty w Tuligłowach” 🙂 napisanych przez innego kresowiaka, ks. Zdzisława Pienio). Daję księdzu swoją wizytówkę, umawiamy się, że latem się skontaktujemy w tej sprawie.

Na nurtujące mnie pytanie o losy ksiąg parafialnych, które rzekomo przemycili w czasie ewakuacji z Komarna księża Czech i Wołczański, Proboszcz mówi, że w Białym Kościele są tylko wpisy od 1945 r. A w Dankowicach… „trudno powiedzieć”. Hm, tajemnicza historia.

Dajemy księdzu powiększenia powojennych (z 2001 roku) zdjęć kościoła i cmentarza w Komarnie oraz grupowe zdjęcia z Chóp z 1928r. Marzy mi się, że może ktoś z parafian zidentyfikuje na tym zdjęciu kogoś ze swoich krewnych lub znajomych… Żegnamy się i jedziemy do Dankowic.

Archiwum Cioci Broni ... wyprawa

Przez nieuwagę przegapiamy skręt na Dankowice, musimy zawrócić. Nie wyobrażałam sobie, że to będzie tak bliziutko… W międzyczasie zrobiło się późno, jest 17.45. Mijamy kościół (malutki w porównaniu z Białym Kościołem) i zatrzymujemy się przed cmentarzem. Szukamy znajomych nazwisk, dzieci pouczone odpowiednio, pomagają w poszukiwaniach i tak systematycznie mijamy kolejne rzędy nagrobków. Są Michułki i Mihułki (chyba najliczniej reprezentowane nazwisko), Harhale, Patery, jeden Partyka, Cygan, dużo Budnych, Dubaniowscy. Robimy zdjęcia, błoto po kostki, deszcz raz pada, raz przestaje.

Wracamy do wsi, Andrzej idzie na rekonesans, ja kręcę się koło samochodu i wtedy kończy się msza, ludzie powoli wychodzą z kościoła. Słyszę rozmowę, piękne wschodnie zaciąganie – starsza pani z córka. Jakoś nawiązuje się rozmowa, okazuje się, że Pani pochodzi z Dąbrowy Górniczej (!), ale jej mąż był Komarniakiem: „jak mam nie zaciągać, kiedy całe życie tutaj mieszkam” :). To tłumaczy fenomen – ku mojej rozpaczy, znajomi z centralnej Polski u mnie, przecież z pochodzenia prawdziwej kresowiaczki :), wyczuwają śląski akcent!

Pani mówi, że sołtys jest niezorientowany w sprawach, które nas interesują, żeby porozmawiać z księdzem. Wysyła nas też do swojego stryja (?) Pana Edwarda Budnego, rocznik 1927. W międzyczasie nasz syn Jędrek studiuje ogłoszenie o sprzedaży kur niosek i szybko oblicza, po jakim czasie taka inwestycja by się nam zwróciła. Wychodzi na to, że powinniśmy zacząć hodować kury. Gdzie? U Dziadka w ogrodzie, w centrum Gliwic. Z kolei Andrzej, zasięgając języka kupuje przy okazji 90 jaj i z tym wraca tryumfalnie do samochodu. Na szczęście więc niosek chwilowo nie kupujemy.

Przez to zamieszanie Ksiądz zdążył nam uciec, więc dzwonimy na plebanię. Długo nic się nie dzieje, w końcu otwiera się okno na I-szym piętrze i siostra księdza pyta, czy to my, z Gliwic. Śmiejemy się, czy to widać, że z Gliwic, siostra mówi, że ksiądz zaraz zejdzie. Jeszcze z okna mówi „ale ksiąg starych tutaj u nas nie ma”. W końcu ksiądz otwiera i zaprasza nas do siebie.

Powtarza to, co już wiemy z wcześniejszych rozmów telefonicznych, że pochodzi z Krakowa, seminarium kończył we Wrocławiu. Gliwice zna z tego powodu, że tam się kończy autostrada i trzeba się przedzierać przez starówkę, żeby się wydostać na drogę do Krakowa. Pocieszamy Księdza, że autostrada jest już gotowa i nie trzeba wjeżdżać do Gliwic.

Ksiądz jest czwartym z kolei proboszczem w Dankowicach, między nim a ks. Wołczańskim był bodajże ks. Jankowski. O księgach parafialnych przywiezionych z Komarna mówi, że „Wołczański je miał, ale co się z nimi stało? Tutaj ich nie ma”. Mówi, że ma pojedyncze księgi poniemieckie i że „tu czasem tacy przyjeżdżają, z Niemiec i oglądają, latem. Kiedyś jeden znalazł wpis o swoim chrzcie”. Ksiądz mówi, że te niemieckie księgi to on uratował, „bo to się kiedyś tego nie szanowało…” Znalazł je na strychu. Potem mówi, że trzeba by na tym strychu jeszcze zrobić porządki, brzmi to tak, jakby tam mogły jeszcze byś zakamuflowane „te księgi Wołczańskiego”.

Jeśli w kościele w Dankowicach jest droga krzyżowa przywieziona z Komarna, jest cudowny obraz Matki Boskiej, są kielichy, a ksiąg by nie wzięli? Musieli je wziąć, tylko co dalej z nimi się stało? Ksiądz Proboszcz mówi, że najwięcej będzie nam mógł o Komarnie opowiedzieć organista, Pan Edward Gieroń ze Strzelina. Organista co niedziela o 10.00 gra na mszy w Dankowicach, po mszy w Dankowicach jedzie grać do Białego Kościoła. Jutro jest niedziela, nam jednak nic nie wyszło z planowanego noclegu u rodziny we Wrocławiu, więc jutro już nas tu nie będzie… Organista ponoć często jeździ do Komarna, właśnie niedawno stamtąd wrócił. Chciałoby się posłuchać wrażeń z tej podróży. Czuję więc, że będziemy jeszcze musieli tutaj wrócić.

Chwilę zagadujemy na tematy lokalne, które znacznie bardziej interesują księdza. Dowiadujemy się, że w okolicy żyje się ciężko, nie ma pracy, grunty są wykupywane przez Niemców, Holendrów, Turków, którzy zatrudniają miejscowych bezrobotnych i bardzo ich wykorzystują. Gdzieś tam w rozmowie Ksiądz napomyka, że ta jego parafia to jednak nie jest taka zła, bo do Wrocławia ma blisko, siostra do niego przyjeżdża, a w razie powodzi, to tutaj przynajmniej nie ma żadnej rzeki.

Żegnamy się z Księdzem i idziemy do „pałacyku” (czas niestety zatarł ślady dawnej świetności), do Pana Budnego. Anka zostaje na podwórzu gdzie w bajorku taplają się kaczki, a w oborze stoi krowa. Jesteśmy spokojni, że obserwacje zoologiczne pochłoną ją na dłuższy czas. Pan Budny pochodzi z Chłóp (wszyscy tutaj mówią tak jak przed wojną, nie z Chłopów, tylko z Chłóp :). „Komarno to była duża miejscowość”, mówi gdy pytam, czy pamięta Partyków z Komarna. Uśmiechamy się pod nosem (5 tys. mieszkańców w 1929r.). Mówi też, że Chłopy miały 1000 numerów, czyli musiały być równie duże. Na pytanie o moją Ciotkę Bronię mówi, „a tak, nauczycielki przychodziły do nas z Komarna”. Trochę gaworzymy, pan Budny jest pierwszą osobą, która z autentycznym zaciekawieniem ogląda nasze zdjęcia, stare i nowe. On z kolei pokazuje nam aktualne zdjęcie niedawno odnowionego kościoła w Chłopach. Ujęcie od tyłu, kościół wygląda bardzo okazale i ciekawiej niż na innych znanych mi zdjęciach gdzie jest ukazany od frontu. Jak dochodzimy do zdjęć ze Lwowa (z 2001r.) to mówi „A, Lwów. Ja tam byłem dwa albo trzy razy” (przed wojną, ma się rozumieć).

Pytam o ewakuację z Chłóp. Pan Budny mówi, że w pewnym momencie zaczęli brać rocznik 1926 do ruskiego wojska, więc ok. 50 chłopaków, chyba głównie ci z rocznika 1927 wystarało się o karty ewakuacyjne i wyjechało w 1945 roku. Regularna ewakuacja ludności chłopskiej nastąpiła w 1946. Wcześniej uciekały pojedyncze rodziny, bogatsi ludzie.

W pewnej chwili rozlega się pukanie do drzwi i wchodzi młody chłopak z dziewczyną. Mówi, że usłyszał rozmowę (mieszka naprzeciwko) i że czytał mój artykuł w serwisie Białego Kościoła. Mówi, że jego matka ma na imię Bronisława na pamiątkę naszej Cioci Broni!

Żegnamy się z Państwem Budnymi i idziemy do Pani Bronisławy Drozd, z domu Borkowskiej. Pani Drozd ma rodzinę mieszkającą wciąż w Komarnie, na rynku. Wujek jest Ukraińcem. Ostatnio była tam 20 lat temu, ale doskonale zna topografię Komarna i okolic. Ja się gubię, kiedy zaczyna mnie wypytywać o Błonie gdzie mieszkała moja rodzina, czy to było przy drodze do Chłóp. Opowiada, że jako dziecko narzekała na swoje imię (było niepopularne i „inne”), a ojciec tłumaczył jej, ze to jest imię na pamiątkę nauczycielki z Komarna, żeby ona była taka sama mądra i ładna jak ta nauczycielka, która tak zawzięcie chodziła z Komarna uczyć w szkole w Chłopach i urządzać przedstawienia. Ciepło mi się robi na sercu… Ktoś, komu później opowiadałam tę historie skomentował ją pięknie: „Cóż znaczył i co wciąż znaczy prawdziwy pedagog!”. Nic dodać, nic ująć.

Pani Bronisława śmieje się, że to ojcowskie zaklęcie chyba podziałało, bo ona sama została nauczycielką i też uwielbiała organizować dla młodzieży różne zajęcia pozalekcyjne, teatrzyki itp. Sądząc z tego, że jej syn, student rolnictwa, interesuje się historią rodziny (ma zamiar też się wybrać do Chłóp), to wydaje się, że Pani Bronisława niewątpliwie „odziedziczyła” po naszej Ciotce Broni talent do przekazywania pasji. Wcale nie tak łatwo zainteresować nawet własne dzieci takimi tematami. Pani Bronisława bardzo ciepło wspomina księdza Wołczańskiego, trochę chyba żałuje, że obecny proboszcz nie podziela kresowych sentymentów. Jeżeli chodzi o księgi, to jest pewna, że w Dankowicach ich nie ma. Zastanawiają się z siostrą, jak to było, kiedy wychodziła za mąż. Wydaje im się, że pisało się do Przemyśla po odpis aktu chrztu, ale że tam też nie mieli. Powraca motyw kurii archidiecezjalnej we Wrocławiu. Kółko się zamyka…

Świetnie się nam rozmawia, ale robi się późno i zaczynamy się martwić o te nasze biedne, głodne i zmęczone dzieci, które pasą kaczki (na szczęście przestało padać) i czytają książki w samochodzie. Pani Bronisława podaje nam namiary na swoją kuzynkę z Chocianowa (koło Polkowic) i na organistę. Pada jeszcze nazwisko Pani Czajkowej z Nowolesia, jako osoby „stamtąd”, która wiele pamięta i chętnie porozmawia. O 21.30 żegnamy się i wracamy do domu.

Tego po co jechaliśmy, nie znaleźliśmy. Znaleźliśmy za to kolejne cenne dla mnie sentymenty i dalsze namiary. Trzeba spotkać się z organistą, z panią Czajkową, trzeba wybrać się do Nowej Rudy gdzie mieszka bratowa ks. Wołczańskiego. Trzeba koniecznie nawiązać kontakt z ks. prof. Józefem Paterem z Wrocławia, on też jest zainteresowany tematem Komarna i okolic, jeździł do Komarna zawoził tam kopię obrazu. Poza tym, mieszka we Wrocławiu, czyli, być może u źródła, jeżeli księgi parafialne Komarna znajdują się w kurii archidiecezjalnej.

Jeszcze jedna refleksja, może to kwestia pory roku i tego wszechobecnego błota i kaczek łażących wszędzie luzem, ale to było prawdziwe deja’vu – jak w Komarnie….

Kontakt z autorką

Katarzyna Lisowska – klisowska(spam_stop-wykasuj_to)@yahoo.com

Ten wpis umieszczono w kategorii Życie mieszkańców i otagowano . Dodaj jako zakładkę ten link.

Komentarze są zamknięte.