Podróż do korzeni

Katarzyna Lisowska

16. sierpnia 2006 wyruszamy na długo planowaną wyprawę na wschód. Skład osobowy: mój mąż, Andrzej Pieczyrak, nasze dzieciaki – Jędrek (13) i Anka (6) oraz ich kuzynka – Martyna (18), która jedzie z nami, bo zapragnęła wziąć udział w „takiej dziwnej wyprawie, na jakie wy jeździcie”. Oj, będzie trochę tych „dziwów” po drodze…

Pierwszego dnia chcemy dotrzeć do Tarnowa, ale kilkadziesiąt kilometrów przed miastem zaczyna się korek – naprawiają drogę, co kawałek są światła i ruch wahadłowy. Nie chcemy tkwić na szosie w tym upale, więc skręcamy w boczną drogę i szukamy miejsca w lesie sosnowym, gdzie już kiedyś wcześniej nocowaliśmy. Rozbijamy namiot i spędzamy pierwszą noc pod gwiazdami. Rano wyruszamy bocznymi drogami do Tarnowa. Parkujemy w centrum miasta i idziemy na stary cmentarz, na którym został pochowany mój pra-pradziadek, Jan Seweryński. Tato mi mówił, że grób znajdował się tam jeszcze w latach pięćdziesiątych, „blisko bramy, troszkę w lewo i z takim żeliwnym płotkiem”. Szukamy w tej „precyzyjnie” określonej lokalizacji, ale nic nie znajdujemy, co drugi nagrobek ma żeliwny płotek! Cmentarz przepiękny, historyczny, z grobami powstańców styczniowych i szacownych obywateli miasta Tarnowa. Porównywalny z Powązkami czy Łyczakowem, tylko chyba nie tak sławny. Na tablicy ogłoszeniowej znajdujemy adres zarządu cmentarza. Pytamy kogoś, gdzie to jest i okazuje się, że to całkiem blisko. Decydujemy się pójść do zarządu. Urzędniczka nie ma zachwyconej miny, kiedy wyłuszczam jej moją sprawę – nie znam daty śmierci prapradziadka. W końcu zabiera się za przeglądanie pożółkłej księgi zaczynając od roku 1900 i narzekając, że „na S jest najwięcej nazwisk”. I w roku 1920 – znajduje – Jan Seweryński lat 72! Mamy szczęście, bo cmentarz jest zabytkowy i starych grobów się tam nie przekopuje, nawet, gdy nie są opłacane. Podaje nam numer pola i kwatery, dzwoni do pracownika cmentarza, aby na nas czekał przy bramie i zaprowadził we właściwe miejsce. Co ciekawe, nagle z intruzów stajemy się petentami, Pani doradza nam, abyśmy wystąpili z oficjalnym pismem „o wydanie karty mogiły”. Nie bardzo rozumiem, o co chodzi – Pani wyjaśnia nam, że ten grób to piwniczka „wieloosobowa” i można by z niego dalej korzystać… A więc wygląda na to, że mamy zarezerwowane bardzo poczesne miejsce, w dobrym towarzystwie, na pięknym cmentarzu w Tarnowie :). Idziemy drugi raz na cmentarz, zarządca czeka już na nas z tekturowym planem sytuacyjnym w rękach i prowadzi nas we właściwe miejsce. Pomnik prapradziadka jest z piaskowca, już ledwo czytelny, ale daje się rozpoznać litery. Trzeba by go odnowić – ale to tylko w konsultacji z konserwatorem zabytków.

Wracamy do auta i jedziemy dalej, do Przemyśla. Wciąż jest bardzo ciepło, upalnie. W Przemyślu rezerwujemy miejsca w domu wycieczkowym PTTK, bierzemy prysznic i idziemy rozejrzeć się po mieście. Odnajdujemy siedzibę Archiwum Metropolii Przemyskiej, jest już zamknięte, ale ksiądz, który nam wskazał drogę mówi, że jutro będzie czynne od 9.00 do 13.00. Pyta tez nas, czy rozmawialiśmy z ks. Paterem? Upewniam się, że chodzi o ks. Tadeusza Patera, autora „Oczyma i sercem – wieś Rumno w latach 1939-1945”. Tak, to ten sam ksiądz, salezjanin, urodzony w Rumnie, przesiedlony na Ziemie Odzyskane, a teraz znów mieszkający bliżej bliskich sercu Kresów, aby móc, jak pisze w swej książce, „choć część swoich sił i miłości poświęcić rodzinnej miejscowości”. Chętnie byśmy z księdzem Tadeuszem porozmawiali, Rumno leży kilka kilometrów od Komarna, a ja jestem świeżo po lekturze jego ksiązki. Idziemy na Zasanie do siedziby Salezjan. Niestety, okazuje się, że ks. Patera nie ma w Przemyślu, właśnie wyjechał na urlop, bodaj do Goszcza, gdzie od czasów przesiedlenia mieszka jego rodzina. Zostawiam wizytówkę z adresem mailowym – podobno ksiądz od niedawna korzysta z poczty elektronicznej. Ciekawa jestem, czy się do mnie odezwie? Wracamy na Rynek, wypijamy piwo w jednej z knajpek kontemplując zabytkowe kamieniczki i wsłuchując się w jakże bliski sercu wschodni zaśpiew dobiegający nas od sąsiednich stolików. W końcu wracamy do domu PTTK, gdzie mamy w piątkę do dyspozycji pustą salę zbiorową i gdzie spędzamy spokojnie noc. Rano, po śniadaniu zostawiamy młodzież w pokoju a sami z Anką wędrujemy do Archiwum. Zastajemy księdza i jakiegoś chyba świeckiego pracownika, obu bardzo zaaferowanych jakimś gościem. Chwila mija, zanim ktoś nas dostrzega i pyta, czego chcemy. Mówię, że podobno tutaj przechowywane są księgi parafialne z Komarna. Ksiądz, tytułowany Profesorem mówi, że księgi są niekompletne, właściwie szczątkowe, częściowo w odpisach. Z determinacją, która nie wiem skąd się u mnie wzięła, wyciągam z plecaka sześciuset stronicową księgę „Kościoły i klasztory rzymskokatolickie dawnego województwa ruskiego”, tom 7., gdzie znajduje się to kluczowe dla mnie zdanie: „Fragmentarycznie zachowane księgi metrykalne i ekstrakty z lat 1826-1945 znajdują się w Archiwum Metropolii Przemyskiej”. Ksiądz Profesor łagodnieje i pyta: „No dobrze, co was interesuje?” A więc wyciągam segregator z rozpisanym szczegółowo drzewem genealogicznym mojej komarniańskiej familii oraz album ze starymi zdjęciami. Ksiądz zaprasza nas do malutkiej czytelni, w której jakiś student przegląda literaturę. Radzi nam zacząć od przeszukania księgi zapowiedzi, aby znaleźć ślub mojej Babci. Próbuję protestować, bo w rodzinnym albumie mam oryginalne zaproszenie na ślub Babci i świetnie wiem, kiedy miał on miejsce. Jednak otrzymujemy do rąk księgę zapowiedzi, która obejmuje (jak sobie przypominam) lata 1917-1945. Szukamy zapowiedzi ślubu, który miał miejsce 26 grudnia 1933 w kościele parafialnym w Komarnie. Szukamy od 1932 do 1934, wreszcie także bardziej wstecz i bardziej w przód. Ta księga to jest brudnopis, więc dopuszczamy pewien bałagan. Ale wpisu dotyczącego Marii Partykówny i Mariana Kamińskiego – nie ma. Ksiądz już zaczyna wątpić, czy moi dziadkowie w ogóle wzięli ślub, a w każdym razie, czy to było w Komarnie. W końcu oświeca mnie, że zapowiedzi mogły iść we Lwowie, bo tam oboje narzeczeni mieszkali, a tylko ślub brali w Komarnie. Ksiądz przystaje na taka możliwość, uff… Przy okazji wpadam na pomysł, że w tej księdze mogę znaleźć zapowiedzi ślubu siostry mojej Babci – Juli Partykówny i Antoniego Szajnowskiego. I znajduję! Pierwszy sukces. Zdumienie, że Oni, ci moi bliscy, już przecież nieżyjący, może przez wielu zapomniani – istnieją na kartach tej księgi, że to, co o nich wiem, potwierdza się. Potwierdza i weryfikuje, bo niedawno, przenosząc szczątki Ciotki Juli do wspólnego grobu z pozostałymi siostrami Partykównami odkryłam, że na płycie nagrobnej była inna data urodzenia (1893) niż w akcie zgonu (1892). Nikt w rodzinie nie potrafił rozstrzygnąć, która data jest prawdziwa, ostatecznie kazałam wykuć na nowej płycie rok 1892, tak jak w akcie zgonu. No i okazało się, że dobrze zrobiłam; widocznie przy pierwszym pogrzebie kamieniarz się pomylił?

Ksiądz przynosi nam księgę zapowiedzi wcześniejszą, w której szukamy ślubu Pradziadka Józefa Partyki i Anny z Tyrawskich. Tym razem Andrzej ma szczęście – to on pierwszy znajduje właściwy wpis (rok 1884). Ogarnia mnie lekka euforia. Biedny student za naszymi plecami musi wysłuchiwać naszych szeptanych radosnych okrzyków. Anka, zaopatrzona przez Księdza w kilka kartek papieru pracowicie rysuje jakieś ZOO i tylko czasem nam przerywa. Dostajemy kolejną księgę, ta jest z lat 1850-66. Szukamy prapradziadków. Znajdujemy, ale tylko Partyków (ślub w 1856); Anna Tyrawska „panna obrządku greckiego” pochodziła z rodziny greckokatolickiej i jej rodzice – Jan Tyrawski oraz Maria Klikotar (Klekotacz?) musieli brać ślub w cerkwi. Pamiętam jak przez mgłę opowieść mojej Babci, że jej matka była chrzczona w cerkwi i chyba się potem przechrzciła w kościele rzymskokatolickim, co w tamtych czasach było w pewnym sensie równoznaczne z deklaracją polskości.

Okazuje się, że mój prapradziadek Kazimierz Partyka (ur. 1830) figuruje w księgach jako syn Błażeja Partykiewicza i Agaty z Palejow, „małżeństwa profesyi tkackiej”. Znalazłam tez zapowiedzi ślubu brata Kazimierza, Adama Partyki (ur. 1812), który został zapisany jako syn Błażeja Partyki i Agaty z Palejow (małżonków profesyi tkackiej). Z tego wynika, że pisownia nazwisk była dość dowolna oraz że naprawdę Partykiewicze zmienili nazwisko na Partyka, tak jak pisała mi swego czasu Pani Jankowska wywodząca się z rodziny komarniańskich Partykiewiczów. A więc tajemniczy kuzyn Edzio Partykiewicz naprawdę był kuzynem Cioci Broni! Zagadka rozwikłana, chociaż nie do końca, bo pozostaje nam ustalić z Panią Jankowską drzewo genealogiczne Partyków/Partykiewiczów i ustalić nasze pokrewieństwo.

Ksiądz zaczyna nas pospieszać, mówi, że musi za chwilę zamykać. Prosimy o księgę zgonów, aby ustalić kiedy zmarł pradziadek Józef Partyka. Babcia zawsze wspominała, że praktycznie nie znała Ojca, który zmarł zanim ukończyła 5 lat. Okazuje się, że księgi zgonów z tego okresu są w odpisach i są niekompletne. Akurat rok 1907 jest, ale szukanie po kilka lat wprzód i w tył niczego nie przynosi, odnośnie pradziadka. Za to znajdujemy wpis dotyczący najmłodszej z rodzeństwa Babci, Heleny, zmarłej w wieku 1,5 roku, w 1906. W pośpiechu zupełnie zapominam, aby poszukać aktu zgonu Mariana, brata Babci, który zmarł na gruźlicę w wieku ok. 18 lat, około roku 1914. Cóż – następnym razem. To, i wiele innych danych chciałabym jeszcze sprawdzić. Na szczęście moi najukochańsi przodkowie, Partykowie siedzieli sobie spokojnie w tym Komarnie i w tamtejszych księgach parafialnych mogę ich „hurtowo” wyszukać. Niestety dalej nie wiem dokładnie, które księgi i ile z nich znajduje się w Archiwum w Przemyślu. Ksiądz Profesor dyrygował naszymi działaniami i przynosił kolejne księgi według potrzeby, nie wiem, jakie jeszcze miał na półkach. Jednak wątpię, czy to, co mieliśmy w rękach, to te same księgi, które przywiózł ks. Wołczański. Jestem przekonana, ze księgi komarniańskie są rozproszone po całej Polsce (księgi pierwe, wtóre, brudnopisy, odpisy).

W końcu opuszczamy Archiwum. Czuję się jak na lekkim rauszu. Wciąż nie mogę uwierzyć… No, ale trzeba się zbierać i pędzić do Lwowa. Pędzić, to za dużo powiedziane, przekraczanie granicy Polsko/Ukraińskiej to wciąż jest wyzwanie. Lepiej, żeby ich już przyjęli do Unii Europejskiej. Zbliżamy się do przejścia w Medyce. Przed nami pojawia się kolejka samochodów stojących na prawym pasie, z wyłączonymi silnikami. Zwalniamy i zastanawiamy się, co robić. Jednak mija nas samochód z polską rejestracją i postanawiamy jechać za nim. Samochód podjeżdża znacznie bliżej przejścia, aż do miejsca, w którym także na naszym pasie stoją samochody. Ale te samochody, wszystkie z ukraińskimi rejestracjami – też się wymija, slalomem. Nie bardzo wiemy, o co chodzi, jedziemy zygzakiem za naszym przewodnikiem. Docieramy do polskiego przejścia granicznego i przez bramkę oznaczoną symbolem „UE” przejeżdżamy bez przeszkód dalej. Wkrótce nasz Charon staje na końcu kolejnego sznura samochodów, a my grzecznie za nim. Po niedługim czasie kolumna rusza powoli, mijamy szlaban, a ukraińska żołnierka-pogranicznik wręcza nam niewielką karteczkę z wypisanym odręcznie naszym nr rejestracyjnym i liczbą pasażerów; ta niepozorna karteczka okaże na koniec bardzo istotna. Nasza kolumna zatrzymuje się na zakręcie, przed nami stoi kilkanaście samochodów, jesteśmy praktycznie pod samym ukraińskim przejściem granicznym. Szosa w tym miejscu dość stromo się wznosi, kolumny samochodów są w sumie trzy. Najgorsze przed nami. Zza chmur wychodzi słońce, zaczyna niemiłosiernie prażyć. Na przejściu nic się nie dzieje. Nie wiadomo, czy wyjść z auta i schronić się w cieniu, czy pilnować kolejki. Obserwujemy ukraińskie samochody, w większości dość przedpotopowe, podrdzewiałe, zamiast zamków w drzwiach zdarza się prosty patent oparty na kawałku drutu :). Niektóre auta ciągną przyczepki, bagażniki dachowe niemiłosiernie obładowane (lodówki, maszyny rolnicze, materiały budowlane). Wspominamy nie tak dawne czasy, kiedy to my jeździliśmy do zachodniego „raju” po zakupy… Zgodnie z prawem Murhpy’ego, „drugi rząd (aut) porusza się szybciej”. Nasz stoi jak zaklęty. Ukraińcy uprawiają różne zygzakowe manewry, ale my już teraz nie mamy odwagi na takie ruchy. Stoimy i prażymy się w słońcu. Kiedy już jesteśmy prawie pod wiatą przejścia granicznego zaczynam podejrzewać, że trzeba było wypełnić jakieś druczki, które ludzie przynoszą z budki kontroli paszportowej. Pobieramy druczki – okazuje się, że to deklaracja imigracyjna, pełno wypełniania, w dwóch egzemplarzach. Teraz to my blokujemy kolejkę, ale nikt specjalnie nie narzeka. W końcu mamy wypełnione druczki i zaczyna się odprawa. Jeden odcinek deklaracji zostaje nam zabrany, drugiego mamy nie zgubić i oddać przy wyjeździe z Ukrainy. Na karteczce od pograniczniczki przybijają nam jakąś pieczątkę. Pytają ile mamy pieniędzy. Dostajemy kolejną pieczątkę. Nagle cała „władza” znika z pola widzenia. Stoimy na przejściu, czas płynie a my nie wiemy, co dalej. Wreszcie pytam jakiegoś mundurowego, który się napatoczył, mówi, ze jeszcze kontrola celna. Pojawia się celnik i bez żadnej kontroli przybija trzecią pieczęć na naszej karteczce. Możemy jechać! Chowam pieczołowicie naszą karteczkę, aby nie zginęła. Powoli ruszamy. Po 150 metrach mijamy otwarty szlaban. Nagle wyskakuje ukraiński pogranicznik i zagradza nam drogę. Wymownie dotyka kabury pistoletu i pyta, czy ma za nami strzelać? Okazuje się, że jemu mieliśmy oddać naszą przesławną karteczkę z trzema pieczęciami! Nie wiem, o co chodzi, ale w końcu możemy ruszyć w Ukrainę.

Krajobraz natychmiast się zmienia. Zaczynają się tak charakterystyczne błonia – pastwiska, na których zgodnie bytuje wszelaka „gadzina” – krowy, konie, kaczki, gęsi, kury, niekiedy nawet świnie. Po kilku kilometrach skręcamy w polną drogę i zatrzymujemy się na mały piknik, aby odpocząć po trudach przeprawy przez granicę. Wszystko to trwało, nie wiadomo czemu, ponad 2 godziny. Co mnie jednak zaskoczyło in plus – tym razem nikt nie pobierał od nas żadnych dziwnych opłat „na ekologię”, „na ubezpieczenie” itp. Później się dowiemy, że takich opłat nie pobierają kraje nie-unijne na swoich granicach z Unią, ale już jednodniowa wycieczka naszych znajomych, którzy z Rumunii wjechali do Bułgarii a potem zaraz wrócili kosztowała ich ponad 20 Euro (dezynfekcja, ekologia, winieta)!

Dzwonimy do znajomych do Lwowa, że za godzinkę będziemy. Moja przyjaciółka Olena, która jest obecnie na stypendium w Detroit użycza nam swojego mieszkania we Lwowie. Bez przygód docieramy do Lwowa i nawet bez specjalnego kluczenia odnajdujemy ulicę Petlury – dość duża ulica na przedmieściach, zabudowana wysokimi blokami z białej silikatowej cegły. Szwagierka Oleny, też Olena już na nas czeka w mieszkanku. Jej Ojciec specjalnie przyjechał, aby wymienić zepsuty kran w kuchni. Niedługo przyjeżdża mąż Oleny, Taras; ostatnio widzieliśmy się kilka lat temu, u nas, w Gliwicach. Cieszymy się ze spotkania, ale trzeba działać dalej – musimy odstawić samochód na bezpieczne parkowisko – czyli do ogrodu przy domu babci Oleny. Trzeba już jechać, aby nie być u niej za późno. Taras nas prowadzi, jedziemy za nim. Dzieci zostały w domu z przykazaniem, że mają się umyć jak o 18.00 „przyjdzie” woda. Babcia wita nas serdecznie i zaprasza wszystkich na kawę i coś słodkiego. Jest u niej Tunia, druga wnuczka, która akurat ma urlop (pracuje w Banku Światowym w Waszyngtonie). Nagle się dziwimy, że mamy tylu znajomych we Lwowie. Pytamy Tunię o jej plany na przyszłość. Sama nie wie, mówi, że jak przyjechała teraz do Lwowa, po raz pierwszy po dwóch latach w Stanach, to przez kilka pierwszych dni dziwiła się, jak tu w ogóle można żyć. Ale po niedługim czasie stwierdziła, że już nie chce nigdzie wyjeżdżać, że chce zostać, bo jednak tutaj jest dom…

W końcu robi się późno i wracamy piechotą do domu. Jest chwilę przed 21.00. Pytam dzieci, czy się wykąpały – „jeszcze nie”. Wskakuję więc błyskawicznie do wanny i wylewam na siebie ostatnie krople, które płyną z kranu. Do dzieci dopiero zaczyna docierać, co to znaczy reglamentacja wody! Myją się nad wanną, w wodzie nałapanej zawczasu do wiaderka. Jemy kolację i padamy do łóżek.

Następnego dnia rano Andrzej wyskakuje na zakupy i żeby wymienić pieniądze. Wymienia dolary w kantorze w sklepie meblowym. Po śniadaniu wsiadamy w „marszrutkę” nr 70 i jedziemy do centrum Lwowa. Nie bardzo wiemy, ile kosztuje przejazd – płaci się bezpośrednio kierowcy. Autobusik jest zatłoczony, ja z dziećmi idę bardziej do tyłu, Andrzej płaci. Daje 5 hrywien i dostaje 4 reszty. Potem się okazuje, że powinno się płacić 1 hrywnę od osoby, ale cena jest całkowicie umowna i podlega negocjacjom – przy większej ilości osób albo krótszej trasie. Czasem kierowca narzeka – „trzech was wsiadło i tylko jedną hrywne daliście?”.

Kopernik nikomu jakoś nie podpadł, więc ulica Kopernika nie zmieniła nazwy. Ale ul. Sapiehy to teraz … ul. Bandery. Hetman się pewnie w grobie przewraca… Sprawdzamy ceny w kantorze w centrum miasta, okazuje się, że bardziej niż dolary opłaca się wymieniać złotówki! Na szczęście mamy trochę gotówki; jak to miło, że nasza poczciwa złotówka stała się walutą wymienialną :). Bez ustalonego planu spacerujemy po mieście. Uderza nas skala remontów, które się toczą wszędzie dookoła, zwłaszcza na rynku. Dopiero po powrocie do Gliwic dowiem się, że to głównie z okazji obchodów 750-lecia Lwowa. Wszystko jedno, jaki powód, prace idą szybko i wkrótce miasto odzyska wiele ze swojej dawnej świetności. Restauracje są prowadzone z pietyzmem i dbałością o szczegóły. Mimo wieloletnich zaniedbań ma się wrażenie, że jak na jakiejś ruinie jest tabliczka „pamiatnik architiektury”, to rzecz jest nie do ruszenia. Odwrotnie niż w wielu miastach w Polsce, gdzie władze czekają z niecierpliwością aż się zaniedbany zabytek zawali, żeby łatwiej odzyskać wartościową parcelę w centrum miasta i sprzedać z zyskiem… Idziemy na Wysoki Zamek, pełno tam spacerowiczów. Okazuje się, że to święto Jabłocznogo Spasa (Jabłecznego Zbawiciela?). Wszyscy chodzą z wiązankami ziela ozdobionymi jabłkami. Chłoniemy Lwów aż do wieczora, wreszcie zmęczeni wracamy do domu.

Następnego dnia jest niedziela. Postanawiamy wycieczkę lwowskimi śladami mojej Babci i mojej Mamy. Wysiadamy na Kopernika i skręcamy na Pocztę Główną, gdzie pracowali dziadkowie. Mimo niedzieli jest otwarte. Wchodzimy do środka, ale ochroniarz nie pozwala nam zrobić zdjęć. Jędrek bierze ode mnie aparat i chyłkiem cyka kilka fotek. W kiosku na poczcie kupujemy gazetkę z wzorami haftów krzyżykowych – Martyna jest pasjonatką i nawet na naszą wyprawę zabrała ze sobą taką robótkę. Będzie miała kolejne wzory do wydziergania.

Od Komarno – Podróż do korzeni

Idziemy dalej na ul. Kraszewskiego, gdzie mieszkali dziadkowie z moja Mamą. Już tam byłam w 1998 r., kiedy jeszcze żyła moja Mama. Nawet weszliśmy wtedy do mieszkania, bo teraz mieści się tam Klub Dziennikarza. Teraz tylko robimy kilka zdjęć klatki schodowej i okolic i idziemy dalej, do Parku Jezuitów. Przy okazji fotografujemy budynek Uniwersytetu. Przed wyjazdem znalazłam na stronie internetowej Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie ogłoszenie o konkursie fotograficznym „Lwów dzisiaj”. Chodzi o to, żeby zrobić identyczne ujęcia jak na 20 przedwojennych widokówkach Lwowa i pokazać co się zmieniło w mieście. To jedno z tych ujęć. Zamiast klombu kwiatowego przed UJK jest teraz socrealistyczny Iwan Franko…

Idziemy w stronę kościoła św. Anny, do którego chodzili dziadkowie. Spod kościoła jechało się tramwajem na Łyczaków, na ul. Piotra i Pawła (obecnie Miecznikowa), do ciotki Juli Szajnowskiej. Kiedy dziadek jechał z Mamą sam, namawiał ją na skok z tramwaju między dwoma przystankami, wprost pod domem Ciotki. To było robione w tajemnicy przed Babcią. Powtarzamy tę trasę, bez skoku z tramwaju i dojeżdżamy do Cmentarza Łyczakowskiego. Wejście płatne. Trochę to złości, ale z drugiej strony, skoro coś tam remontują, to nie żal tych groszy. Faktycznie – przynajmniej wymieniają nawierzchnię głównych alejek. Poza tym rośnie nowy memoriał – Strzelców Siczowych – konieczny z ukraińskiego punktu widzenia kontrapunkt dla Cmentarza Orląt. Muszę przyznać, że cenię decyzję władz Lwowa o odbudowie Cmentarza Orląt. To musiała być trudna decyzja i wydaje mi się, że na Śląsku nie było podobnego gestu. Zresztą spróbujmy sobie wyobrazić niemiecki monument tej skali w Polsce – nie da rady.

Odwiedzamy grobowiec Boromilskich i Hawranków, to rodzina drugiego męża mojej Babci ze strony ojca. Na chwilę przyłączamy się do polskiej wycieczki, którą oprowadza lwowska przewodniczka. Rodacy dopytują głupawo „jak to się stało, że Pani nauczyła się Polskiego?”, na co przewodniczka odpowiada z zażenowaniem „rodzice byli Polakami”. Odwiedzamy groby Konopnickiej, Zapolskiej, Banacha, Ordona, Grottgera. Nawraca uparta refleksja – ileż polskiej historii działo się na tej Ziemi… Z zadumy wyrywa nas brutalna rzeczywistość – milusińscy rodacy nie całkiem parlamentarnie oznajmiają nam, że oni zapłacili za przewodnika i nie życzą sobie… Bez komentarza.

Idziemy na Cmentarz Orląt. Dla naszego kolegi z Gliwic robimy zdjęcie tablicy pamiątkowej, gdzie widnieje nazwisko brata jego dziadka, lat 19… Zrywa się burza. Przeczekujemy ją pod arkadami, łapiąc okazję do moich ulubionych zdjęć – pod światło, przy mokrych chodnikach. Deszcz ustaje, wracamy do wyjścia. Niestety, po chwili dopada nas druga fala. Chronimy się pod drzewami, ale i te wkrótce „przeciekają”. Mokrzuteńcy wsiadamy do tramwaju. Tam funkcjonuje zapomniana w Polsce instytucja biletera. Podchodzi do nas Pani i za 0,50 hrywny sprzedaje bilet. Tramwaje lwowskie to prawdziwy cud techniki – nie pojmuję, jak one jeżdżą po tych wyboistych ulicach i powykrzywianych torach. W każdym razie dzwonią i trzęsą strasznie, ale jadą.

Wysiadamy koło polskiego kościoła na ul. Łyczakowskiej, znajomy namawiał nas, aby koniecznie odwiedzić ojca Grzegorza. Pytamy o ojca, który zjawia się po sporej chwili, nieco zaspany. Okazuje się, że dzisiaj rano wrócił z Gliwic… Bardzo sympatyczny, zapewnia nas, że nie szkodzi, że go zbudziliśmy. Częstuje nas mokrych herbata, która przyjmujemy z wdzięcznością. Siedzimy, rozmawiamy i przy okazji schniemy. Już mamy się zbierać, kiedy nasza udana córa oznajmia „Jestem głodna”… Więc biedny ojciec Grzegorz znów idzie do kuchni i robi kanapki, które dziwnym trafem znikają w naszych brzuchach w błyskawicznym tempie. Przyjechali Polacy objadać biednych Lwowiaków… Wreszcie opuszczamy miłą gościnę i marszrutką jedziemy do naszego lokum.

Następnego dnia – Komarno. Jedziemy przez Gródek Jagielloński, drogą, o której ktoś nam już wcześniej mówił, że „ona istnieje tylko na mapie”. Faktycznie, dziury, czyli jak mówią tutaj – „jamy” takie, ze możną koło urwać. Auta i rowery jeżdżą slalomem, jakby wszyscy kierowcy byli pijani. Ale da się jechać, po prostu trzeba uważać. A że ruch jest niewielki, więc cała szerokość jamistej drogi jest do dyspozycji, stąd te malownicze slalomy :). Po obu stronach drogi błonia pełne zwierząt domowych. Nikt tu nigdy nie robił melioracji, więc wszędzie są kałuże, stawy, strumyki i błota, ku uciesze ptactwa. Anka szaleje z zachwytu, młodzież znosi z trudem jej radosne okrzyki.

Od Komarno – Podróż do korzeni

Wjeżdżamy od strony Buczałów. Podjeżdżamy pod stację kolejową i robimy zdjęcia. Nie umiem się zorientować, gdzie miałyby stać domy, które miałam sfotografować dla Pana Edwarda Gurby i dla Pana Romana Partyki. Wydaje mi się, że miało to być bliżej stacji, a tam niczego nie ma, najwyżej nowe domy z cegły. Wkrótce ma nadjeść pociąg i sporo ludzi na niego czeka, kolejni dochodzą. Zabawny jest kontrast, kiedy babina w chuście, z torbami, drepcze rozmawiając po drodze przez komórkę. Ale Ukraińcy są bardzo „ztelefonizowani”. Idę z Anką za pas drzew osłaniających wieś od stacji kolejowej; to są te drzewa, o których pisał Pan Misiek w „Historiach Lotniczych”, gdzie opisuje bombardowanie dworca przez Niemców w 1939r. Wydaje mi się, że wśród drzew dostrzegam lej po bombie, wypełniony wodą.

Wsiadamy do auta i jedziemy w stronę przejazdu kolejowego. Robimy zdjęcia i ruszamy na cmentarz do Komarna. Tutaj biorę się do dzieła, czyli do wykonania dokumentacji fotograficznej wszystkich nagrobków. Młodzieży daję wolne – niech idą do „miasta” na lody i się nie nudzą. Robię w pierwszej kolejności zdjęcia nagrobków na lewo od wejścia i od kaplicy. Potem na prawo od ścieżki, która się ciągnie wzdłuż płotu od ulicy. Potem te z końca, potem te „najtrudniejsze”, w wysokich chaszczach, od strony łąk za płotem. Depczę zielsko, zielone soki obryzgują mi spodnie. Gimnastykuję się, żeby przytrzymać trawy zasłaniające napis i drugą ręką zrobić zdjęcie. Potem idę w stronę obelisku Legionistów i zbiorowej mogiły ofiar bombardowania. Nagle woła mnie Andrzej – na cmentarzu pojawiła się jakaś Pani i pyta, czy chcemy obejrzeć kaplicę. Chcemy, więc Pani przynosi klucz i wpuszcza nas do środka. Maleńka kapliczka służy polskiej (rzymskokatolickiej) społeczności jako kościół. Ksiądz z Gródka przychodzi w niedzielę odprawiać mszę. Kościoła parafialnego nie chcą oddać grekokatolicy. Zaczynamy tłumaczyć, kto my i skąd. Pani ofiarowuje się, że nas zaprowadzi do innych Polaków mieszkających w Komarnie. Porzucamy fotografowanie i wsiadamy wszyscy razem do auta. Jedziemy do Buczałów, do Pani Anny Nowickiej, lat ok. 80. Pani Anna niedawno wróciła ze Lwowa, gdzie była na mszy z okazji 80 urodzin Kardynała Jaworskiego. Przypadkiem i ja byłam dziś rano na tej mszy; była wielka feta, z telewizją, z gośćmi z Kijowa i merem Lwowa, i listem od Papieża Benedykta odczytanym po polsku i ukraińsku. Chyba był to nieco polityczny spektakl. Kardynał ujął mnie tym, że w odpowiedzi na życzenia urodzinowe powiedział, żeby wszyscy podziękowali Bogu za odtworzenie kościoła na Ukrainie. Pani Anna, mimo wieku niezwykle energiczna, opowiada nam kolejny fragment historii polskiego kościoła w Komarnie. Zaczyna do nas docierać, że jest to największy problem, który nurtuje miejscową polską społeczność. Oglądamy wycinki z prasy opisujące sprawę pobicia księdza polskiego, kilka lat temu, przez „nieznanych sprawców”. Ksiądz ten był wielkim orędownikiem sprawy odzyskania kościoła i odbudowy rzymskokatolickiej społeczności Komarna. Niestety, musiał opuścić Ukrainę, dobrze, że skończyło się bez wyroku… Żegnamy Panią Annę i jej rodzinę (wnuki już nie mówią po polsku) i jedziemy do Władka Mihułki. Jego 19-to letni syn, piękną polszczyzną mówi, że Ojciec jest na polu, będzie za godzinkę. Nasza przewodniczka po Komarnie, Pani Anna Krut, ma dla nas inne propozycje, więc postanawiamy wrócić za godzinę. Tu rodzi się protest ze strony dzieci, które już są tym znudzone. I w tym momencie syn Władka proponuje, żeby dzieciaki zostały u nich, on się nimi zajmie. Wszyscy przyjmują taki obrót sprawy z zadowoleniem. Kiedy po godzinie wracamy, Władek już jest, za to naszych dzieci nie ma, jeżdżą konnym wozem po okolicy, dowiadujemy się też, że wcześniej zjadły obiad. Przez cały czas Pani Mihułkowej nie ma w domu, bo pracuje w szpitalu. Władek zaprasza nas do domu i proponuje obiad, ale udaje nam się odmówić. Słuchamy historii rodziny Władka i dalszego ciągu sprawy polskiego kościoła w Komarnie. Jego ojciec, najmłodszy z rodzeństwa nie wyjechał po wojnie, bo dziadek powiedział, że się stąd nigdzie nie ruszy. Władek urodził się tutaj już za „sowietskoj włastii”. Żonę, Polkę znalazł w Gródku Jagiellońskim, mają siedmiu synów. Jeden jest księdzem, obecnie w Nadwórnej, drugi w seminarium, reszta się uczy. Ten, który zajął się naszymi dziećmi właśnie zdał na Politechnikę we Wrocławiu. Władek opowiada, jak za zaangażowanie w sprawę odzyskania kościoła prokuratura wytoczyła mu proces. Podobno urządzono prowokację robiąc zdjęcia, na których w kościele znajdowały się polskie flagi. Historia się powtarza – kościół rzymskokatolicki wciąż jest pojmowany jako kościół polski i jak się okazuje – jako niebezpieczna ostoja polskości. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że Karolina hr. Lanckorońska zostawiła część spadku z przeznaczeniem na remont tego kościoła, ale pod warunkiem, że zostanie on przekazany parafii rzymsko-katolickiej. W dalszych rozmowach nawet czysto ukraińscy mieszkańcy Komarna wyrażali się niedwuznacznie na temat odgórnych decyzji i ludzkiej głupoty…

Od Komarno – Podróż do korzeni

Władek ujął nas swoimi opowieściami. Dał nam krótką, ale bardzo poruszającą lekcję patriotyzmu, umiłowania Ojczyzny i Wiary, a przede wszystkim niezłomności. Ten niezwykle bystry i dowcipny człowiek, mówi o sobie bez ogródek, że przecież „on jest sowietskij człowiek” – on się tutaj urodził za Związku Radzieckiego i jest u siebie. A że chce mówić po Polsku i chodzić do kościoła a nie do cerkwi, to jego sprawa. Prowokatorów się nie boi, bo on „z flagami po mieście nie chodzi, ani z polskimi, ani z ukraińskimi. Najwyżej z kosą albo z grabiami” Swoje dzieci wychował w polskości i za to i całą swoją postawę jest w Kormanie piętnowany – bo Polak. A kiedy pojedzie do Polski, to ludzie słysząc jego mowę, mówią o nim „ruski”. Ilu jest takich Polaków rozproszonych po świecie i czy ktoś kiedyś doceni ich postawę?

Nasze dzieci powracają na podwórko – widok jest powalający: Jędrek z Anką przed sobą – na koniu, koń zaprzężony do wozu, powozi młody Mihułka. Dzieci w siódmym niebie 🙂 Wracamy na cmentarz, kończę robić zdjęcia, już prawie po ciemku. Na koniec dnia ugościła nas jeszcze nasza Przewodniczka kanapkami i herbatą u siebie w domu. Nie mogliśmy się nadziwić, jak życzliwi i gościnni są tutejsi ludzie, jak nas, obcych przecież, serdecznie przyjęli. Wciąż się zastanawiamy, gdzie i kiedy, w tej naszej drodze do Europy tak chyba bezpowrotnie nam się pewne rzeczy pogubiły…. Każdy kij ma dwa końce, są plusy i minusy tej Europy, ale jednak trochę żal… Wieziemy do Lwowa dwie torby jabłek, pysznych papierówek. Każdy, z kim zamieniliśmy kilka słów, obdarowywał na jabłkami. Będziemy je jeść jeszcze przez wiele dni 🙂

Wracamy do Lwowa i już prawie nocą odstawiamy auto do Babci. Wracamy pieszo, po drodze zauważamy stoisko z arbuzami. Kupujemy najmniejszego (7 kg) i przy okazji zagadujemy, jak długo Pan będzie sprzedawał te arbuzy. A On na to mówi, że do września 🙂 Okazuje się, że jest ich dwóch, na zmianę śpią i pilnują arbuzy wysypane na trawnik. Obok, pod wiatą mają wersalkę i ladę z wagą. Wot, całodobowa, sezonowa sprzedaż arbuzów! Przy okazji – arbuz to po ukraińsku kawon, harbuz to nasza dynia, a dynia to nasz melon. Bardzo skomplikowane…

Następnego dnia idę do Archiwum Miejskiego we Lwowie zapytać o lokalizację grobu mojej prababci Partykowej, która zmarła w 1945 roku, niedługo przed ewakuacją i została pochowana na Łyczakowie; mam akt zgonu wypisany na rosyjsko/ukraińskiej bumadze. Archiwum mieści się w budynku Arsenału Królewskiego, na ul. Pidwalnej 13 (Wałowa). Portierka mówi, że mam iść do pokoju 42. Wchodzę i tłumaczę pracownikowi, po co przyszłam. Ten kieruje mnie do drugiego pokoju, do swojego szefa. Szef beszta go po ukraińsku, że przed nim cały tydzień ciężkiej pracy, a ten mu sprowadza interesantów! Do mnie po polsku, ale tonem niecierpiącym sprzeciwu, żebym poszła do biura podawczego i złożyła podanie, odpowiedź dostanę pocztą – on nie ma teraz czasu. Nawet mi nie dał dojść do słowa, nawet nie spojrzał, z czym przyszłam… No więc udałam się grzecznie do biura podawczego. W poczekalni wszyscy rozmawiają o swoich sprawach, więc i mnie w końcu zagadnięto. Wszyscy się raczej zdziwili, po co podanie, przecież to wystarczy iść do pokoju 42… Nawet urzędniczka była życzliwa i robiła, co mogła, żeby pomóc. Tłumaczyła, że mają nerwowa atmosferę, bo mają kontrolę prokuratury w sprawie kradzieży archiwaliów (sprawa podobna jak w naszej Jagiellonce). W poczekalni siedzi Pani, która trzyma w ręku kartkę z wydrukowanymi kilkoma zdaniami: „Pan Iksiński, urodzony w Gródku Jagiellońskim, brał ślub chyba w kościele św. Andrzeja we Lwowie….” Ta Pani pomaga mi wypisać podanie bukwami. Zostawiam je w biurze, ale wszyscy mi radzą, abym jutro wróciła i znów spróbowała. Po tym wszystkim idę na samotny spacer – zamiast na Wysoki Zamek wchodzę na sąsiedni pagór, skąd tereny spacerowe prowadzą aż do Gaju Szewczenki, skansenu wsi ukraińskiej. Wędruję tak daleko, że mam wrażenie, że już niedługo dojdę do Winnik. Zachwyca fakt, że niemal w centrum miasta jest tyle na wpół dzikich, zielonych terenów. Może pagórkowate ukształtowanie terenu nie pozwoliło na zabudowę i tak już zostało? W okolicach Łyczakowa opuszczam teren spacerowy i schodzę do miasta. Idę zrobić zdjęcie na ul. Piotra i Pawła 19A, „u Cioci Juli”. O dziwo nawet numeracja domów pozostaje ta sama, jedyny numer z „A” to ten, dziewiętnasty. Na chwilkę jeszcze idę na cmentarz, tym razem wchodzę przez dziurę w płocie. Za chwilę jest już 19.00, zamykają. Tramwajem wracam do centrum i marszrutką do domu.

Nazajutrz ociągam się jak mogę przed wycieczką do Archiwum. Robię po drodze kilka z konkursowych ujęć. W końcu wracam jak bumerang do Archiwum. Pan z pokoju 42 na mój widok poddaje się i sięga po księgi cmentarne. Jedna chwila i już ma: Anna Partyka, zm. 19. marca 1945, pole nr 50, grób 260. Pochowana w tym samym miejscu, co braciszek mojej Mamy, Jurek. Dowiaduję się, że Jurek zmarł w wieku 2,5 roku, w czerwcu 1940 roku. Tych danych dotąd nie miałam, w domu jest tylko jego zdjęcie w białej trumience. Podobno był bardzo mądrym dzieckiem, zachorował nagle na jakąś zakaźną chorobę, która go ścięła w kilka dni. Czas był wojenny, lekarz zalecił przedziwną kurację, która polegała na tym, aby dziecko zanurzać na przemian w ciepłej i zimnej wodzie… skutek – wiadomy.

Od Komarno – Podróż do korzeni

Jadę znów na Łyczaków. Szukam pola 50. Po drodze mijam wycieczkę z Polski i przewodnik wydaje mi się znajomy. Okazuje się, że to jeden z wczorajszych znajomych z poczekalni Archiwum, ten, który pytał, czy mam zamiar odzyskiwać nieruchomości we Lwowie. Dopytuje, co udało mi się załatwić i życzy powodzenia. Okazuje się, że pole nr 50 to jest to, na którym chroniliśmy się ostatnio przed deszczem. Bardzo strome, zarośnięte, w wysokiej trawie pod nogami leżą konary i plastikowe butelki. Błąkam się tam, kiedy nadchodzi pracownik cmentarza, mówiący po Polsku, z którym już poprzednio rozmawiałam. Zaczynamy wspólnie szukać, zarówno „moich” grobów jak i kilku sąsiednich, które dla orientacji podał mi Pan z Archiwum. Długo szukamy, bez skutku. Prawdopodobnie grób już dawno przekopany. Pewnie tam był tylko krzyż, prababcia zmarła w czasie wojny, nikt nie miał głowy do stawiania pomników, a wkrótce potem wszyscy wyjechali. Jaki był pomnik Jureczka, tego też nie wiem i nie mam kogo zapytać… Na moje pytanie o sąsiednie groby z lat 70. i 80., czy one były stawiane na wolnych miejscach, Pan mówi „tu nigdy nie było wolnego miejsca”. Nic więcej się już nie dowiem, wracam do domu.

Siedem dni we Lwowie przeleciało nie wiadomo kiedy. Byliśmy z wizytą u Oleny i Tarasa, nasza Anka wspólnie z ich bratankami zabijała potwory w grze komputerowej, a my oglądaliśmy przedwojenne zdjęcia Lwowa, których dużo ma Taras. Przekopiowałam fotkę, na której dwóch panów wiezie na tylnym siedzeniu automobilu wielką reklamową puszkę „Wytwórni konserw Ruckera”. Wiem od Babci ze strony Ojca, że pradziadek Seweryński pracował u Ruckera! Postanawiamy wyjeżdżać, bo mamy przecież jeszcze w planie Rumunię i ciepłe baseny na Słowacji. Pakujemy się i jedziemy zwiedzić Żółkiew. Tutaj urodziła się moja Babcia, Seweryńska z domu. Żółkiew bardzo mi się podoba, to małe miasteczko, wszystko co trzeba zobaczyć jest w zasięgu 15 minut spaceru. Na dodatek tutaj też widać nowe czasy – wiele budynków już jest odremontowanych, kolejne właśnie są w remoncie. Robimy dużo ładnych fotek, Żółkiew ma fantastyczną zaletę – olbrzymi, pusty rynek i mało ludzi. Każdy kadr jest malowniczy i da się go poprawnie zakomponować. Jest Informacja Turystyczna, w niej dużo materiałów po Polsku. Kupuję Jędrkowi broszurkę o twierdzach kresowych, czytamy, że łańcuch tych twierdz był tak zaprojektowany, aby kolejna znajdowała się w odległości 25 km od poprzedniej (dzień jazdy konnej). Dopiero po powrocie do domu dowiaduję się od Babci, że na cmentarzu w Żółkwii jest pochowana praprababcia. Może to i dobrze, bo dzieci mogłyby już nie przetrzymać kolejnej wyprawy na cmentarz…

Z Żółkwi jedziemy jeszcze raz do Komarna. Musimy odwiedzić jeszcze dwie Panie Buczkiewicz, Olgę i Darię. To krewne Pani Bronisławy Drozd z Dankowic, która specjalnie pisała do nich list, z prośbą, aby się mną zajęły, kiedy przyjadę. Po prostu nie mogę do nich nie wstąpić. Wyobrażam sobie naiwnie, że wpadnę tylko na chwilę, przekażę pozdrowienia, zostawię bombonierkę i pojedziemy dalej. Kończy się to, jak chyba zawsze w Komarnie, przemiłą gościną. Pani Olga, Ukrainka pięknie mówiąca po polsku, częstuje mnie kanapkami i pysznym serem, potem prowadzi mnie do Pani Darii. Z Panią Darią idziemy na pastwisko do Pani Janki, która może będzie coś wiedziała o Partykach z Komarna. Pani Janka z Siemaszkiewiczów, ożeniona z Ukraińcem, siedzi na pieńku na łące i pasie kozy. Najmłodsza koza co chwilę wdrapuje się jej na plecy i koniecznie chce skubać chustkę z głowy. Anka karmi kozy gałązkami mięty, rozmawiamy z Panią Janką, jest błogo, chociaż nic nowego się nie dowiadujemy. Idziemy na Błonie, gdzie mieszkali moi Partykowie. Wiem już, że Pani, która mieszka w domu prababci wyjechała na zarobek do Włoch – znam ją z poprzednich dwóch wizyt w Komarnie. Jej mąż niedawno zmarł, w domu jest tylko syn; jego nie znam, więc tylko przekazujemy pozdrowienia dla matki i żegnamy się. Obok mieszka Pan Roman Szajnowski, ostatni Szajnowski w Komarnie. Jego rodzice to Włodzimierz ur. 1896 i Katarzyna (chyba) Peleńska, ur. 1906, ślub brali ok. 1934 r. Pan Roman miał brata Michała, który w wieku 17 lat utopił się w Komarnie i siostrę, która zmarła w wieku ok. 8 lat. Pokazuje nam obrazki pierwszokomunijne swój i Michała podpisane przez ks. Wołczanskiego w 1945 r., a także zdjęcia swoich rodziców. Pan Roman praktycznie nie mówi po polsku, w 1989 roku wrócił do Komarna z Syberii. Nie dopytywałam jak się tam znalazł, ale rozumiem, że w późniejszym okresie przebywał tam chyba dobrowolnie, wrócił prawdopodobnie po dojściu do wieku emerytalnego. Była w jego domu także jego kuzynka, Szajnowska z domu, nie zapisałam imienia. Pan Roman mieszka w starym domu, najwyżej dwuizbowym, nie wchodziliśmy do środka. Co ciekawe, miał sporo zdjęć współczesnych, na których były m.in. zwierzaki (kot) a także stare zdjęcie matki i świeżo przekopiowane zdjęcie ojca. Oglądając nasze zdjęcia Pan Roman zaczął dostrzegać rodzinne podobieństwo miedzy Salomeą Szajnowską, szwagierką Juli a swoim Ojcem, ale potem tak się rozentuzjazmował, ze już także Martyna, córka kuzynki mojego męża zaczęła mu się wydawać podobna do Szajnowskich 🙂 wiec potraktowałam to z pewna ostrożnością.

Wracamy na rynek. Pani Olga decyduje, że nocujemy u Niej. Nie ma mowy, żebyśmy na noc jechali nie wiadomo dokąd i spali pod namiotem. Wracamy do jej dwupokojowego mieszkanka w bloku (jest takich bloków chyba 5 w Komarnie, niektóre zbudowali Polacy przy okazji budowy komarniańskiej tłoczni gazu), ślicznie urządzonego, jak pudełeczko. Anka zostaje z Panią Darią, idą wspólnie przyprowadzić krowy z pastwiska i je wydoić. Potem mają nam przynieść mleko. W międzyczasie przez dom Pani Olgi przewijają się kolejni goście. Jest córka Pani Darii z mężem, przychodzi Pani Zenobia, z domu Partyka. Opowiada historię swojej rodziny, gdzie powtarzają się imiona Józef i Kazimierz, jak u moich Partyków i powtarza się motyw wczesnej śmierci Ojca i historia najstarszego syna, który zostaje głową rodziny w wieku 15 lat. Brzmi to nieprawdopodobnie znajomo, myślę, że dziadek Pani Zenobii i mój pradziadek musieli być kuzynami. Dwie ciotki Pani Zenobii wyjechały po wojnie, Katarzyna do Opola a Stefa do Warszawy. Od tej drugiej nie było już więcej żadnych wieści, Ciotka Kaśka przez jakiś czas się odzywała. Z jej potomkami nie ma żadnego kontaktu. Z kolei wujek Michał był tłumaczem z niemieckiego w czasie wojny, więc jak wkroczyli Ruscy, musiał się ukrywać i od tego czasu słuch o nim zaginął. Pani Zenobia (nie mówi po polsku), żegna się z nami słowami: „No, jak trzeba, to będziemy krewnymi”. Pewno trzeba 🙂

Następnego dnia mamy z Panią Darią iść odwiedzić jeszcze jedna osobę, ale wyczuwam niecierpliwość dzieciaków i w końcu rezygnuję z tej wizyty – trzeba jechać. Do tej pory tego żałuję, bo ciekawa jestem, co jeszcze mogła ona przynieść… Dziś w Komarnie jest targ. To ospałe zazwyczaj miasteczko nagle zapełniło się tłumami sprzedających i kupujących. Można kupić małe kaczuszki, miotły brzozowe, kosze wiklinowe i całe mnóstwo mniej egzotycznych przedmiotów gospodarczych i żywności. Większość gospodarzy przyjechała furmankami. Konie odpoczywają na tyłach rynku, na ul. Szewskiej. Główną ulicę w Rynku skutecznie blokuje traktor, który stoi w poprzek jezdni.

Od Komarno – Podróż do korzeni

Zachodzimy pożegnać się z synową Pani Darii. Dom przy Rynku, stary, zabytkowy, pożydowski, mury grube na metr! Wewnątrz trwa generalny remont, wymiana okien, gładzie gipsowe, kafelki na podłodze, centralne ogrzewanie gazowe – standard europejski. Wchodzi się do domu od tyłu, przez podwórze gospodarcze, w oborze stoją krowy i mieszka inna „gadzina”. Większość materiałów przywieziona z Polski – bo taniej. Na potrzeby remontu zostało sprzedane mieszkanie we Lwowie. A więc jednak są tacy, którzy świadomie i dobrowolnie wybierają Komarno, aby w nim mieszkać! W końcu wyjeżdżamy, jedziemy jeszcze do Chłóp. Tam robię zdjęcia kościoła, sąsiednich chałup i szkoły, która jest niemal w ruinie. Całą wieś zamieszkują przesiedleńcy z Polski (akcja Wisła). Wieś utrzymała swój wiejski charakter, wiele starych domów stoi zadbanych i wygląda jak przed wojną. Chodzę z aparatem i pewnie dlatego zagadują mnie panowie pracujący przy murowaniu ścian nowego domu. Mówię, że moja ciotka tu pracowała w szkole. Pytają: „a jak się pisała?”. Mówię – Partyka, na co oni, „a tak, mieszkała tutaj taka”. Nie wchodzę w dyskusję (a może trzeba było?), żegnam się i jedziemy. Po drodze do Mikołajowa jeszcze mijamy Rumno, droga przecina potok Gasiska, który opisywał ks. Pater, robię zdjęcia krów na błoniu i indyków… Jedziemy dalej, wkrótce robimy krótki popas nad Dniestrem. Potem zwiedzamy Halicz, pięknie położony na wzgórzach. Wbiegamy na wzgórze zamkowe rozglądając się, czy w stepie nie widać gdzieś czambułów tatarskich. Widok psują trochę kominy jakiegoś zakładu przemysłowego… Andrzej upiera się, żeby znaleźć cmentarz karaimski. Karaimowie to odłam Żydów, jak się okazuje chyba mocno zasymilowanych, bo na ich nagrobkach współczesnych, z drugiej połowy zeszłego wieku, napisy są w alfabecie łacińskim, a imiona polskie. Stare macewy są opisane po hebrajsku i po polsku. Dziwny jest ten świat. Cmentarz pięknie położony na wysokiej skarpie nad Dniestrem, z widokiem na twierdzę…

Zaglądamy jeszcze do Kołomyi. Tam mieszkała moja rodzina ze strony dziadka Lisowskiego. Znów dzień targowy, ludzie się kłębią, nie da się zdjęcia zrobić. Miasteczko nosi niezatarte piętno obecności społeczności żydowskiej. Kamieniczki w centrum wyglądają jak w równie żydowskiej naszej Dukli, no, trochę bogaciej. Mijamy polską wycieczkę, przewodnik mówi: „Kołomyja to było takie prowincjonalne miasteczko…”. Nam się podoba.

Ostatni nocleg na Ukrainie. Zjeżdżamy z głównej drogi w boczną, niestety boczna doprowadza nas do wsi. Na końcu wsi znajdujemy łąkę świeżo skoszoną, która nam się podoba i idziemy zapytać gospodarzy, czy można rozbić namiot. Nie ma problemu, jak chcemy, możemy się rozbić na podwórzu – jest równiej i krótsza trawa. Nie chcemy, głownie Jędrek nie chce, bo woli trochę więcej niezależności. Zostajemy na łące. W nocy pada, rano przychodzi się paść krowa, którą widok naszego namiotu wprawia w takie zdumienie, że zagapiona kompletnie zapomina, po co przyszła. Jemy śniadanie w jej towarzystwie, potem żegnamy gospodarzy, dostajemy jabłka na drogę i jedziemy.

Przed nami Czerniowce. Już nie planujemy niczego zwiedzać, ale omal nie spaliliśmy sprzęgła na podjeździe pod jeden z pagórków, na których rozłożone jest miasto. Zatrzymujemy się i otwieramy maskę, żeby wystudzić „wnętrzności” samochodu. Dziwnym trafem stanęliśmy obok cmentarza… dzieci w głos obśmiewają nasze zamiłowania, kiedy Andrzej chwyta aparat i zapowiada – „to ja na chwilkę zajrzę na ten cmentarz”. Ja w tym czasie wyjmuję z bagażnika namiot i podsuszam go po wilgotnej nocy, ale w końcu nie wytrzymuję i też pędzę na cmentarz. I warto było. U wejścia tabliczka: „pamiatnik istorii”, widać, że troszkę zaczynają remontować. Nagrobki i epitafia – nieprawdopodobne: polskie, i polskie zniemczone, niemieckie (austryjackie) i niemieckie spolszczone, węgierskie, rumuńskie, ukraińskie… 200 lat historii tygla narodowościowego. Z tym, że czuć wyraźnie, że to już naprawdę koniec Polski, że to już Mołdawia, Transylwania, czy Bukowina….

Na tym właściwie się kończy opowieść o naszej podróży do korzeni. Z chwilą, gdy opuściliśmy Kresy minęło to dziwne bicie serca i wilgoć w oczach. Widzieliśmy jeszcze wiele pięknych krajobrazów i spotkaliśmy w Rumunii równie prostych i życzliwych rolników, którzy częstowali nas mlekiem i życzyli nam szczęśliwej drogi („drum bun” – tak to brzmi 🙂 ściskając serdecznie na odjezdnym. Oglądaliśmy nieprawdopodobne (komiksowe) malowidła na ścianach monastyrów Bukowiny, mniszki śpiewały jak syreny i częstowały nas ciastem. Byliśmy także w kopalni soli w Kaczycy (Cacice), gdzie od trzech pokoleń żyją polscy górnicy i na ulicach słysząc polską mowę mówią „dzień dobry”. Wreszcie kąpaliśmy się w wymarzonych przez dzieci ciepłych wodach na Słowacji, choć rano termometr pokazywał 7,5 st. C.

Jednak to niezapomniane, poruszające duszę uczucie towarzyszyło nam tylko tam, na Ukrainie. Już tęsknię, aby znowu tam wrócić. Ktoś zapytał mnie, czy mi nie żal, że Lwów nie jest w Polsce. Po namyśle umiem na to pytanie odpowiedzieć: Żal, owszem, że po wojnie Lwów został przyznany USR. Nie chodzi jednak o to, żeby dzisiaj pragnąć Lwowa w polskich granicach. Nie o to chodzi! Jedyne, co bywa przykre, to fakt, że młoda państwowość ukraińska chciałaby się wyprzeć naszej wspólnej historii. Nie ma pomników Sobieskiego czy Żółkiewskiego na Ukrainie. Pozostał jedynie Chmielnicki – sam na placu boju. A przecież to nie tylko Chmielnicki walczył o to, abyśmy dzisiaj nie graniczyli z Półksiężycem! Mam wielu przyjaciół Ukraińców i wiele mieliśmy serdecznych spotkań z Ukraińcami podczas tej wyprawy. Chyba zawsze kontakty człowieka z człowiekiem są obarczone mniejszym „garbem zaszłości” niż spotkania na szczytach władzy. Z drugiej strony docierały też do nas sygnały, że inaczej traktowani są Polacy przyjeżdżający z Polski, a inaczej miejscowi… Może z czasem nasze narody zdołają dojść do porozumienia i przyjaźni; nie warto powtarzać błędów przeszłości, kiedy zamiast sprzymierzyć się z Kozacczyzną na równych prawach, Rzeczpospolita zmusiła ją do przejścia na wrogą stronę. Cóż, mam nadzieję, że nie wywołam konfliktu międzynarodowego tymi moimi przemyśleniami… Tak naprawdę, trudno się uporać z myślami i emocjami. Jedno jest pewne – ten wyjazd był dla mnie stokroć ciekawszy niż wszystkie wycieczki na Lazurowe Wybrzeże dostępne w katalogach biur wycieczkowych.

Epilog 1. Całkiem niespodziewanie w niedzielę, 8 października wybraliśmy się do Dankowic, Nowolesia i Białego Kościoła. Właściwie to mąż mnie namówił na ten wyjazd, mnie się marzyło żeby się wreszcie wyspać w weekend 🙂 No, ale było warto. Palec Boży, czy nie wiem, co – przypadkiem trafiliśmy na uroczystą mszę w Nowolesiu – to był jubileusz 50-ciolecia kapłaństwa ks. Mazura, salezjanina. Zjechali się ludzie z całego powiatu strzelińskiego – dawni koledzy szkolni Księdza; było dużo wspominek, cała uroczystość trwała dwie godziny. Była mowa o Kasie Stefczyka, mówiono o Władku Mihułce i jego siedmiu synach, o Maziakach i o Pani Katarzynie Kiszczyniszyn z Andrianowa. Ksiądz Mazur wspominał jak w swoich czasach AK-owskich, już jako kapłan przyjechał do Andrianowa, do Pani Kiszczyniszyn, a potem do Buczałów i tam po kryjomu, w domu Mihułków odprawiał mszę św. i udzielał komunii. Słuchamy tych opowieści i zdumiewamy się, jak wiele z nich jest nam znanych…

Po uroczystościach w Nowolesiu odwiedziliśmy Pana Rafała Maślankę, który prowadzi stronę www Białego Kościoła; gościli nas miło państwo Maślankowie, długo oglądaliśmy zdjęcia z naszego wyjazdu. Na koniec dnia dotarliśmy jeszcze do Pani Bronisławy Drozd. Mieliśmy dla Niej przesyłkę od krewnych z Komarna. Zostaliśmy poczęstowani pysznymi pierogami, oglądaliśmy różne rodzinne pamiątki związane z Chłopami i Komarnem, razem z rodziną Pani Broni oglądaliśmy zdjęcia i dzieliliśmy się rodzinnymi wspomnieniami. Wreszcie czas był już najwyższy wracać do domu. Już szykowaliśmy się do odjazdu, gdy na podwórzu podeszła do nas sąsiadka Pani Drozd, też pochodząca z Chłóp. Jeszcze jedno miłe wspomnienie stało się moim udziałem tego dnia – Pani ta opowiedziała mi, jak to jej matka, już jako starsza osoba, zawsze w Dniu Nauczyciela mówiła: „Dzisiaj wspominam moją nauczycielkę z Chłóp…” Tą nauczycielką była moja Ciotka, Bronisława Partyka. Dla mnie najcenniejsze są te okruchy wspomnień, gdy ktoś pamięta moich bliskich i dobrze ich wspomina.

Byliśmy w domu przed 22.00, zmęczeni, ale ponownie napełnieni tym wewnętrznym ciepłem jakie daje serdeczne spotkanie z drugim człowiekiem, z ludźmi, którym bliskie są te same miejsca i wspomnienia.

Epilog 2. Już się zatarły emocje sierpniowego wyjazdu na Kresy, już pochłonęły nas zwyczajne codzienne obowiązki… Aż tu nagle dostajemy zaproszenie z Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie na 8 listopada, na otwarcie wystawy fotografii nadesłanych na konkurs „Lwów dzisiaj”. Okazuje się, że Andrzej zdobył w tym konkursie wyróżnienie! Przyznam, że zakiełkowało we mnie małe ziarenko zazdrości – jak to? Toż ja się czuję lwowianką (w drugim pokoleniu :), a mój mąż, z korzeniami ze Śląska cieszyńskiego, zrobił lepsze zdjęcia we Lwowie? Jakoś się z tym w końcu pogodziłam, tym bardziej, że choć nie zostałam wyróżniona, kilka moich fotografii jest prezentowanych w ramach wystawy pokonkursowej:
http://www.mck.krakow.pl/view.php?idt=3&idm=127

A tutaj można obejrzeć zdjęcia z naszego wyjazdu na Ukrainę: http://new.photos.yahoo.com/klisowska/#page1

Zobacz galerię zdjęć z wyprawy

Ten wpis umieszczono w kategorii Ogólnie, Życie mieszkańców i otagowano , . Dodaj jako zakładkę ten link.

Komentarze są zamknięte.